Sunday, April 13, 2008

samotna wyprawa narciarska na górę grouse






12 kwietnia to przedostatni dzień w sezonie narciarskim na grouse. szkoda, bo śniegu jest spokojnie na jeżdżenie do maja. ale cóż, kontrakty, ubezpieczenia, naprawy, umowy etc. etc.

pojechałem sam, gdyż nikt z moich znajomych nie chciał jechać. albo już posprzedawali sprzęt, albo byli w zbyt wiosennym nastroju na narty, albo się uczyli do egzaminów. przeróżne wymówkowanie się. ja byłem jednak zdeterminowany i pojechałem sam. nie żałuję, bo był to dzień pełen medytacji i refleksji. zresztą jak każda samotna podróż, wyprawa czy zwykłe przemieszczenie się. mogę się w stu procentach przistoczyć w grzegorza-obserwatora, grzegorza-poszukiwacza, grzegorza-liścia-na-wietrze.

zjadłem śniadanie o 8:00 - tosta z awokado, zrobiłem sobie kilka kanapek, zapakowałem się i jazda! autobus 135 do zajezdni w kootney, potem 130 do phibbs i wreszcie 232 na górę grouse. właściwie na podnóże góry grouse. z domu około dwóch godzin, ale po drodze napiłem się kawy i czytałem książkę olgi tokarczuk pt. "bieguni" (do której z pewnością jeszcze na blogu wrócę).

około 10.30 kupiłem sobie karnet na cały dzień i ustawiłem się w kolejce do gondoli. conajmniej na 2 godziny stania, zupełnie jak w polsce, pomyślałem. chyba zbytnio już się przyzwyczaiłem do jeżdżenia bez kolejek. ha! ale dzisiaj był to wyjątek na kompleksie grouse, gdyż organizatorzy byli zmuszeni uruchomić starszą gondolę (ja wiem, z lat 50tych?). postałem więc, pogadałem z pięknymi pannami roznoszącymi napoje energetyczne sfrustrowanym i oburzonym narciarzom i snowboardzistom.

kiedy w końcu dostałem się na górną stację kolejki (około 1100 m. n.p.m; piszę "około" bo nigdy nie wiadomo czy dobrze przekalkulowałem z ichniejszych stóp), wziąłem głęboki wdech. jestem. świeci słońce, leży śnieg, cisną buty. jestem!

na grouse są tylko dwa wyciągi krzesełkowe, ale możliwości zjazdów absolutnie niesamowite. jakieś piętnaście tras zjazdowych, różnych trudności. zielone - najłatwiejsze, na rozgrzewkę. niebieskie - których się zwykle trzymałem, no i czarne - muldziaste, spadziste, lodziaste. widoczność była nieograniczona. widać było całe większe vancouver, wyspę vancouver i nawet słynną górę baker w stanie washington (u.s.a.). zrobiłem masę zdjęć i z pewnością kilka się pojawi w niniejszym wpisie.

każdy zjazd i wjazd był dla mnie czymś ekstatycznym. czułem się absolutnie bezbrzeżnie wolny tak jakby wszystkie moje problemy i troski zostały poniżej granicy śniegu. łykałem każdy promień słońca i każdy powiew wiatru zachłannie, do porzygania. jeszcze! jeszcze nie chowaj się, słoneczko. jeszcze nie.

od czasu do czasu zagadałem do kogoś, albo ktoś do mnie zagadał. spotkałem jakąś polską rodzinę z sokołowa lubuskiego. imigranci przez dziurawy mur berliński. są tu siedemnaście lat. ale dzieci nie mówią po polsku. rozumieją, ale są dziwnie zawstydzone dołączać literę "z" do innych spółgłosek i wymawiać: "sz", "cz", "rz" itd. szkoda, powiedziałem temu ojcu. on odpowiedział, że szkoda. ale tu się żyję łatwiej. opowiedziałem mu trochę mojej historii, ale się skończył wyciąg i się pożegnaliśmy. czy ja też chcę po prostu "łatwiej"?

innym razem zatrzymałem się w takim kiosku przy trasie co się specjalizuje w ogonach bobra. to tylko taka nazwa, bez paniki. ciasto pączkowe uformowane w podobny kształt wypełnione nutellą, cynamonem, musem jabłkowym, albo czymkolwiek sobie tylko wymyślisz i zażyczysz. klient nasz pan! tam też zasłyszałem język polski. dwie kobiety, w wieku mojej matki rozmawiały. wypiąłem się z nart, tych moich dwu metrowych rossignoli i poszedłem zamówić herbatę. rozsiadłem się przy stoliku zaraz obok i zacząłem obierać pomarańczę. od razu zorientowałem się, że się pomyliłem. kobiety nie rozmawiały. one trajkotały. kobitki-trajkotki. trajkotanie różni się od rozmowy tym, że rozmowa to forma dialogu, a trajkotanie to dwa równoległe, czasem nachodzące się monologi. nie zdradziłem się, że rozumiem o czym trajkoczą, nałożyłem okulary przeciw słoneczne i powoli obnażałem ekwadorską pomarańczę.

słuchało się ich jak audycji radiowej. i muszę przyznać, że było do dosyć przyjemne i kojące usłyszeć język polski. nasłuchałem się o paniach bożenkach, wierze katolickiej, buddyźmie, dietach-cud, wierze w siebie itd. itp. generalnie nic ciekawego się nie dowiedziałem. tylko od czasu do czasu wrzucały tam jakieś makaronizmy typu: "who cares?" albo "you know what i mean?" niczym ciocia z ameryki tyle że z ewidentnym wschodnioeuropejskim akcentem. raz prawie się wydałem i omało nie parsknąłem śmiechem. posłuchałbym jeszcze trochę, ale pani poszły "siusiu". tak powiedziały! na cały głos: "grażyna, teraz idziemy siusiu"...

potem jeszcze raz je spotkałem pod wyciągiem. cały czas trajkotały.

niedługo po tym, o 7:30 zjechałem na dół i wróciłem promem do domu. obejrzałem się w lustrze. spaliłem się, jasna cholera. jestem dosłownie czerwony jak burak. mariam, moja współlokatorka skwitowała wszystko tymi słowami: "ha-ha, biały człopczyk się spiekł na słońcu" i nie miała wcale nic złego na myśli. po prostu rozmedytowałem się.