Saturday, April 19, 2008

Friday, April 18, 2008

i am sitting...

i am sitting at a table of waves coffee at commercial drive. the afternoon sun is shining outside and the cherry trees blossom making me feel in spring. yet again time sped up and another year of studies, of life has passed. in the medieval times (at least in old-polish) they counted years in "springs". how many springs have passed since you were conceived? this is spring number 21 for me. but never before had i spent it on commercial drive trying to prepare myself to the best of my abilities for a statistics exam (i will try to post my notes later, they are pretty amusing). tomorrow i will write it, playing around with random variables, normal distributions and hypothesis tests. at 6.00 pm it all will have been done. painlessly, i hope. actually, i imagine it to be absolutely glorious feeling. the perspectives shall open up again. for fun times during the summer. and summer will be long this year. long and spontaneous.

until then.

Tuesday, April 15, 2008

george orwell - "animal farm"

i was disappointed with orwell's "animal farm" just because my expectations of it were enormous. i was hoping to read an original story, a metaphor offering a prototype for the mechanisms of a revolution. i was looking to discover a guidebook, a bible telling all the dos and don'ts of each revolutionary.

instead i read the history of the russian revolution. smaller scale, different country, different actors and seemingly universal context. not really. each character and each event appeared to have its counterpart in the real persons and occurrences in russia, throughout the first half of the century. at least this is how i saw it:

pigs=the bolsheviks; humans=capitalists; mr. jones=tzar; snowball=trotsky; napoleon=stalin; boxer=stakhanov; squealer=nkvd; the sheep=proletariat; mollie=intellectual elite who fled the soviet union; building the windmill=5 year plan etc.etc.

so it felt, really like revising russian history. but it must be said it was brilliantly written. "animal farm" must have had a huge impact on intellectual elite of the generation of my parents...

Monday, April 14, 2008

olga tokarczuk - "bieguni"

poniżej kilka interesujących cytatów, wycinków z książki autorstwa olgi tokarczuk. zachęcam do przeczytania, gdyż jest to książka o mnie. i w pewnym sensie napisana przeze mnie, chociaż pisarsko i życiowo nie dojrzałem jeszcze do napisania jej. ale pewnego dnia...

bieguni - odłam prawosławnych starowierców. odrzucali hierarchię kościelną, wierzyli, że świat jest przesiąknięty złem. uważali, że zło ma największą moc, gdy człowiek stanie w miejscu. jedynym sposobem ratunku przed złem jest podróż, ruch.

  • ... mimo wszelkich niebezpieczeństw zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchy, niż to co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana, niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozkładowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś - będzie trwało wiecznie
  • widocznie brakowało mi jakiegoś genu, który sprawia, że gdy tylko przystanie się na dłużej w jakimś miejscu, zaraz zapuszcza się korzenie.
  • kiwaj się, ruszaj. tylko tak mu umkniesz. ten, kto rządzi światem, nie ma władzy nad ruchem i wie, że masze ciało w ruchu jest święte, tylko wtedy mu uciekasz, kiedy się poruszasz. on zaś sprawuje rządy nad tym, co nieruchome i zmartwiałe, nad tym, co bezwolne i bezładne. ... więc ruszaj się, kiwaj, kołysz, idź, biegnij, uciekaj, gdy tylko się zapomnisz i staniesz, pochwycą cię jego wielkie ręce i zamienią cię w kukiełkę, owieje cię jego oddech cuchnący dymem i spalinami, i wielkimi śmietniskami za miastem. on zamieni twoją barwną duszę w małą płaską duszyczkę i będzie ci groził ogniem, chorobą i wojną, będzie cię straszył, aż stracisz spokój i przestaniesz spać. oznaczy cię i wpisze w swoje rejestry, da ci dokument tego upadku. zajmie ci myśli nieważnymi rzeczmi, co kupić, a co sprzedać, gdzie taniej, a gdzie drożej. będziesz się odtąd martwić drobiazgami - ceną benzyny i jak ona wpłynie na spłatę kredytu. będziesz przeżywać każdy dzień boleśnie, jakbyś żyła za karę, lecz kto popełnił zbrodnię i jaką, i kiedy nie dowiesz się nigdy. ... bo wszystko co ma swoje stłałe miejsce w tym świecie, każde państwo, kościół, rząd ludzki, wszystko, co zachowało formę w tym piekle, jest na jego usługach. wszystko, co określone, co odtąd-dotąd, co ujęte w rubryki, zapisane w rejestrach, ponumerowane, zewidencjonowane, zaprzysiężone; wszystko co zgromadzone, wystawione na widok, zaetykietowane. wszystko co zatrzymuje: domy, fotele, łóżka, rodziny, ziemia, sianie, sadzenie, doglądanie jak rośnie. planowanie, czekanie na rezultaty, wykreślanie rozkładów, pilnowanie porządków. dlatego odchowaj dzieci, skoro już nieopatrznie je urodziłaś, i ruszaj w drogę; pochowaj rodziców, skoro niebacznie powołali cię do istnienia - i idź. wynieś się daleko, poza zasięg jego oddechu, poza jego kable i przewody, anteny i fale, niech cię nie namierzą jego czułe instrumenty. ... kto się zatrzyma - skamienieje, kto przystanie, zostanie przyszpilony jak owad, jego serce przebije drewniana igła, jego ręce i stopy będą przedziurawione i przybite do progu powały. ... tak właśnie zginął ten który się zbuntował. został pojmany, a jego ciało przybito do krzyża, unieruchomiono jak owada, na pokaz dla oczu ludzkich i nieludzkich, ale zwłaszcza dla nieludzkich, te bowiem najbardziej lubują się w każdym przedsatawieniu; nie dziwota, że je odtwarzają co roku i celebrują, modląc się do martwego ciała. ... to dlatego tyrani wszelkiej maści, piekielnie słudzy, mają we krwi nienawiść do nomadów - to dlatego prześladują cyganów i żydów, to dlatego przymusowo osiedlają wszystkich wolnych ludzi, naznaczają adresem, który dla nas jest wyrokiem. ... chodzi im o zbudowanie zastygłego porządku, o uczynienie upływu czasu pozornym. o to, żeby dni stały się powtarzalne i nie do odróżnienia, o zbudowanie wielkiej machiny, w której każde stworzenie będzie musiało znaleźć swoje miejsce i wykonywać pozorne ruchy. instytucje, biura, pieczątki, okólniki, hierarchia i szarże, stopnie, podania i odmowy, paszporty, numery, karty, wyniki wyborów, promocje i zbieranie punktów, kolekcjonowanie, wymienianie jednych rzeczy na drugie. ... przyszpilić świat za pomocą kodów kreskowych, każdej rzeczy dać etykietę, niech będzie wiadomo, co to za towar i ile kosztuje. niech ten obcy język będzie nieczytelny dla ludzi, niech go czytają maszyny i automaty, niech nocami w wielkich podziemnych sklepach robią sobie odczyty własnej kreskowej poezji. ... ruszaj się, ruszaj. błogosławiony, który idzie.
  • wiesz że tutaj nie ma mowy o czymś takim. tradycja nie sprzyja podobnym pomysłom, do tego dochodzi wrodzony brak skłonności do jakiejkolwiek refleksji moich (wciąż jeszcze twoich?) rodaków. zwykle tłumaczy się to bolesną historią, która zawsze była dla nas niełaskawa, wyprowadzała nas w pole - może stąd nazwa kraju? po największym entuzjazmie przychodziła zawsze zapaść - i stąd ustalił się, jako norma, jakiś poziom lęku i braku zaufania do świata, wiara w zbawczą moc silnych reguł i jednocześnie skłonność do niepodporządkowania się temu, co się samemu wymyśliło.
nie wiem dlaczego olga tokarczuk przemówiła do mnie swoją książką. czy dlatego że obydwoje dzielimy ten gen (albo jego brak), który nie pozwala nam się nigdzie osiedlić? obydwoje czcimy potajemnie biegunizm, jesteśmy połączeni jakąś tajemniczą wstęgą tej sekty? czy może dlatego że obydwoje studiujemy (studiowaliśmy) psychologię i patrzymy na świat przez ten właśnie pryzmat? czy po prostu dlatego, że obydwoje staramy się wyrazić swoje myśli po polsku, po starosłowiańsku?

?

Sunday, April 13, 2008

samotna wyprawa narciarska na górę grouse






12 kwietnia to przedostatni dzień w sezonie narciarskim na grouse. szkoda, bo śniegu jest spokojnie na jeżdżenie do maja. ale cóż, kontrakty, ubezpieczenia, naprawy, umowy etc. etc.

pojechałem sam, gdyż nikt z moich znajomych nie chciał jechać. albo już posprzedawali sprzęt, albo byli w zbyt wiosennym nastroju na narty, albo się uczyli do egzaminów. przeróżne wymówkowanie się. ja byłem jednak zdeterminowany i pojechałem sam. nie żałuję, bo był to dzień pełen medytacji i refleksji. zresztą jak każda samotna podróż, wyprawa czy zwykłe przemieszczenie się. mogę się w stu procentach przistoczyć w grzegorza-obserwatora, grzegorza-poszukiwacza, grzegorza-liścia-na-wietrze.

zjadłem śniadanie o 8:00 - tosta z awokado, zrobiłem sobie kilka kanapek, zapakowałem się i jazda! autobus 135 do zajezdni w kootney, potem 130 do phibbs i wreszcie 232 na górę grouse. właściwie na podnóże góry grouse. z domu około dwóch godzin, ale po drodze napiłem się kawy i czytałem książkę olgi tokarczuk pt. "bieguni" (do której z pewnością jeszcze na blogu wrócę).

około 10.30 kupiłem sobie karnet na cały dzień i ustawiłem się w kolejce do gondoli. conajmniej na 2 godziny stania, zupełnie jak w polsce, pomyślałem. chyba zbytnio już się przyzwyczaiłem do jeżdżenia bez kolejek. ha! ale dzisiaj był to wyjątek na kompleksie grouse, gdyż organizatorzy byli zmuszeni uruchomić starszą gondolę (ja wiem, z lat 50tych?). postałem więc, pogadałem z pięknymi pannami roznoszącymi napoje energetyczne sfrustrowanym i oburzonym narciarzom i snowboardzistom.

kiedy w końcu dostałem się na górną stację kolejki (około 1100 m. n.p.m; piszę "około" bo nigdy nie wiadomo czy dobrze przekalkulowałem z ichniejszych stóp), wziąłem głęboki wdech. jestem. świeci słońce, leży śnieg, cisną buty. jestem!

na grouse są tylko dwa wyciągi krzesełkowe, ale możliwości zjazdów absolutnie niesamowite. jakieś piętnaście tras zjazdowych, różnych trudności. zielone - najłatwiejsze, na rozgrzewkę. niebieskie - których się zwykle trzymałem, no i czarne - muldziaste, spadziste, lodziaste. widoczność była nieograniczona. widać było całe większe vancouver, wyspę vancouver i nawet słynną górę baker w stanie washington (u.s.a.). zrobiłem masę zdjęć i z pewnością kilka się pojawi w niniejszym wpisie.

każdy zjazd i wjazd był dla mnie czymś ekstatycznym. czułem się absolutnie bezbrzeżnie wolny tak jakby wszystkie moje problemy i troski zostały poniżej granicy śniegu. łykałem każdy promień słońca i każdy powiew wiatru zachłannie, do porzygania. jeszcze! jeszcze nie chowaj się, słoneczko. jeszcze nie.

od czasu do czasu zagadałem do kogoś, albo ktoś do mnie zagadał. spotkałem jakąś polską rodzinę z sokołowa lubuskiego. imigranci przez dziurawy mur berliński. są tu siedemnaście lat. ale dzieci nie mówią po polsku. rozumieją, ale są dziwnie zawstydzone dołączać literę "z" do innych spółgłosek i wymawiać: "sz", "cz", "rz" itd. szkoda, powiedziałem temu ojcu. on odpowiedział, że szkoda. ale tu się żyję łatwiej. opowiedziałem mu trochę mojej historii, ale się skończył wyciąg i się pożegnaliśmy. czy ja też chcę po prostu "łatwiej"?

innym razem zatrzymałem się w takim kiosku przy trasie co się specjalizuje w ogonach bobra. to tylko taka nazwa, bez paniki. ciasto pączkowe uformowane w podobny kształt wypełnione nutellą, cynamonem, musem jabłkowym, albo czymkolwiek sobie tylko wymyślisz i zażyczysz. klient nasz pan! tam też zasłyszałem język polski. dwie kobiety, w wieku mojej matki rozmawiały. wypiąłem się z nart, tych moich dwu metrowych rossignoli i poszedłem zamówić herbatę. rozsiadłem się przy stoliku zaraz obok i zacząłem obierać pomarańczę. od razu zorientowałem się, że się pomyliłem. kobiety nie rozmawiały. one trajkotały. kobitki-trajkotki. trajkotanie różni się od rozmowy tym, że rozmowa to forma dialogu, a trajkotanie to dwa równoległe, czasem nachodzące się monologi. nie zdradziłem się, że rozumiem o czym trajkoczą, nałożyłem okulary przeciw słoneczne i powoli obnażałem ekwadorską pomarańczę.

słuchało się ich jak audycji radiowej. i muszę przyznać, że było do dosyć przyjemne i kojące usłyszeć język polski. nasłuchałem się o paniach bożenkach, wierze katolickiej, buddyźmie, dietach-cud, wierze w siebie itd. itp. generalnie nic ciekawego się nie dowiedziałem. tylko od czasu do czasu wrzucały tam jakieś makaronizmy typu: "who cares?" albo "you know what i mean?" niczym ciocia z ameryki tyle że z ewidentnym wschodnioeuropejskim akcentem. raz prawie się wydałem i omało nie parsknąłem śmiechem. posłuchałbym jeszcze trochę, ale pani poszły "siusiu". tak powiedziały! na cały głos: "grażyna, teraz idziemy siusiu"...

potem jeszcze raz je spotkałem pod wyciągiem. cały czas trajkotały.

niedługo po tym, o 7:30 zjechałem na dół i wróciłem promem do domu. obejrzałem się w lustrze. spaliłem się, jasna cholera. jestem dosłownie czerwony jak burak. mariam, moja współlokatorka skwitowała wszystko tymi słowami: "ha-ha, biały człopczyk się spiekł na słońcu" i nie miała wcale nic złego na myśli. po prostu rozmedytowałem się.

Friday, April 11, 2008

what now? 10 days left

i haven't been thinking much about academics since the classes finished. it's a state blissfulness and carelessness. well, at least it was for those couple of days. i am still haunted with one exam in the coming perspective. saturday, 19th april. statistics. but after that there's apocalyptica's concert and a plane to frankfurt waiting for me.

Tuesday, April 08, 2008

parktown fc: celebration in the pub

the bhoys chanting in the pub. not drunk yet. it got worse. ;-)

Monday, April 07, 2008

parktown fc: historia mistrzostwa


parktown fc 2008 w górnym rzędzie stoją (od lewej): chris attadia, davin gable, rob sing, john farrelly, mike farrelly, mason foulkes. w dolnym rzędzie (od lewej): grzegorz więcław, nick bertoia, kevyn lee.

wyniki: rozgrywki grupowe


25 styczeń 2008, 15:30

pas: 1
parktown fc: 3

pierwszy mecz. chris zapoznał mnie z drużyną. chłopaki grają razem od czasów podstawówki. zawsze mieli dobrą drużyną, ale brakowało im bramkarza w rozgrywkach na sfu. oto i przybyłem ja. zaczęła się walka o tytuł.

1 luty 2008, 15:00

big bang: 2
parktown fc: 6

big bang to drużyna koreańczyków. na początku trochę się ich obawialiśmy. i słusznie. do przerwy było tylko 1-2. ale parktown fc gra szybką, składną piłkę i wygraliśmy ten mecz na wytrzymałość.

8 luty, 2008, 15:40

the policy: 1
parktown fc: 6

to mógłby być dla nas mecz towarzyski, bo wielu naszych znajomych grało po przeciwnej stronie. bez specjalnego wysiłku ograliśmy the policy 1-6.

15 luty, 2008, 15:00

t&t's granatos: 3
parktown fc: 3

jedyny mecz w ciągu całych rozgrywek którego nie wygraliśmy. dobra drużyna, ale mecz był brudny. dużo fauli, kilka żółtych kartek (co w halówce oznacza 2 albo 5 minut kary). przegrywaliśmy 2-0, żeby w końcu wyjść na 2-3 i w końcówce dać sobie odebrać zwycięstwo. żadna ze stron nie była zadowolona z remisu. ale to t&t's granatos jeszcze wróciliśmy.

22 luty 2008, 15:40

showtime: 1
parktown fc: 7

drużyna organizatorów rozgrywek. wynik wysoki, gdyż showtime nie był w pełnym składzie.

29 luty 2008, 15:00

jeffticles: 0
parktown fc: 3

jeffticles to dobra, zgrana drużyna. dwa kole w przeciągu pierwszych dwóch minut ustawiły mecz. w drugiej połowie zanotowałem kilka ładnych parad bramkarskich.

7 marzec 2008, 15:00

the fighting sieves: 1
parktown fc: 2

mecz-nerwówka o drugie miejsce w tabeli. chociaż the fighting sieves to ligowe średniaki, o mało co nie daliby nam łupnia. pod koniec pierwszej połowy nasza obrona zaspała i dwóch zawodników the sieves znalazło się sam na sam ze mną. bez szans. na przerwę schodziliśmy 1-1. dosyć szybko udało nam się doprowadzić do prowadzenia, ale gra się nie kleiła i generalnie był to zły zwiastun przed playoffami. t&t's granatos wyprzedzili nas w tabeli ilością strzelonych bramek.

tabela po rozgrywkach grupowych

TEAM GP W L T D L10 SRS PTS GF AVG GA AVG PCT
iranian snipers/gondeh 7 7 0 0 0 7-0-0 31 21 67 9.60 13 1.90 1.000
t& t's granatos 7 6 0 1 0 6-0-1 29.5 19 41 5.90 12 1.70 0.905
parktown fc 7 6 0 1 0 6-0-1 33.5 19 33 4.70 9 1.30 0.905
shut up and dance 7 6 1 0 0 6-1-0 34.5 18 32 4.60 10 1.40 0.857
pas 7 5 2 0 0 5-2-0 33.5 15 27 3.90 10 1.40 0.714
showtime 7 5 2 0 0 5-2-0 34 15 27 3.90 16 2.30 0.714
desmesh 7 4 2 1 0 4-2-1 33 13 37 5.30 29 4.10 0.619
hawks 7 4 2 1 0 4-2-1 29 13 29 4.10 22 3.10 0.619
jeffticles 7 3 4 0 0 3-4-0 34 9 28 4.00 23 3.30 0.429
the policy 7 3 4 0 0 3-4-0 33.5 9 12 1.70 25 3.60 0.429
steeze patrol 7 2 4 1 0 2-4-1 35 7 8 1.10 25 3.60 0.333
the fighting sieves 7 2 5 0 0 2-5-0 27.5 6 15 2.10 18 2.60 0.286
corn flakes 7 2 5 0 0 2-5-0 33 6 22 3.10 43 6.10 0.286
individuals 7 2 5 0 0 2-5-0 35 6 13 1.90 44 6.30 0.286
warriors 7 1 5 1 0 1-5-1 33 4 4 0.60 32 4.60 0.190
al-sokoor 7 1 6 0 0 1-6-0 35 3 4 0.60 24 3.40 0.143
big bang 7 1 6 0 0 1-6-0 32 3 12 1.70 33 4.70 0.143
bye 0 0 0 0 0 0-0-0 0 0 0 0.00 0 0.00 0.000
cac united 7 0 5 0 2 0-5-0 28 -2 12 1.70 35 5.00 0.000


wyniki: playoffy

1/8 finału: 14 marzec 2008, 15:00

individuals: 0
parktown fc: 15

jedna z najgorszych drużyn w lidze. wypunktowaliśmy ich niemiłosiernie. aż mi chłopców żal było. w drugiej połowie, przy stanie 10-0 wyszedłem z bramki. koledzy z drużyny mieli niezły ubaw, bo celem nie było już po prostu strzelenia gola. zabawa polegała na asyście przy moich golach! no chyba że strzał byłby "sexy". jedyny mecz w którym strzeliłem bramkę.

ćwierćfinały: 28 marzec 2008, 15:00

steeze patrol: 2
parktown fc: 6

panowaliśmy nad piłką i kontrolowaliśmy sytuację przez całe 40 minut. wynik powinien być dużo wyższy. pod koniec jeden z zawodników steeze patrol podbiegł do nas i powiedział, że jesteśmy jedyną 'białą' nadzieją na irańską plagę (irańczycy dominują tę ligę od kilku ładnych lat).

półfinały: 5 kwiecień 2008, 16:30

t&t's granatos: 1
parktown fc: 3

brzydki mecz. bardzo brzydki. w piątej minucie t&t's granatos strzelają bramkę na 0-1, ale zaraz po tym jeden z ich zawodników dostaje czerwoną kartkę i schodzi z boiska. to za czyn "a la zidane". cały mecz był agresywny, bardzo brutalny. kartki t&t's zdecydowanie nam pomogły go wygrać. dużo niepotrzebnych dyskusji z arbiterem i menedżerem ligi. 6 minut przed końcem drugiej połowy menedżer decyduje się przerwać mecz po kolejnym brutalnym wejściu jednego z graczy t&t's. wygrywamy i przechodzimy do finału. a t&t's? jeszcze długo potem zgłaszali pretensje do organizatorów, chcieli się odwoływać, a niektórzy nawet prowokowali nas do bójki. my zachowaliśmy stalowe nerwy. john farrelly stwierdził, że to była raczej próba charakteru. z piłką ten mecz nie miał zbyt wiele wspólnego.

finał: 5 kwiecień 2008, 17:45

iranian snipers/gondeh: 3
parktown fc: 7

oto i stajemy na przeciw niepokonanych persów. jednak mecz finałowy zaczął się fatalnie. obrońcy zostawiali zbyt dużo miejsca, a irańczycy grali z nami jak "w dziada". jeden z pierwszych strzałów przeleciał mi pod lewym ramieniem. 0-1, piłka wpada do bramki, tak zwany "zając". pierwsza bramka za którą ponoszę pełną odpowiedzialność. ale gramy dalej, chociaż gra nam się nie klei. stwarzamy sytuacje, ale nie strzelamy na bramkę. nie upilnowany rzut rożny i zrobiło się 0-2. zaraz potem irańczycy wyszli dwa na jednego i w 10 minut zrobiło się 0-3. słyszałem za moimi plecami masona który przeklinał, że będziemy drudzy. wtedy powiedziałem sobie, że żadna piłka już nie wpadnie do mojej bramki. byłem jak tomaszewski. wprowadzałem się w trans. i zacząłem bronić bajecznie. nieprawdopodobnie. przed przerwą gdyby nie ja moglibyśmy przegrywać już 0-6. dobra gra w destrukcji dała chłopakom czas na poukładanie gry w środku pola. parktown znowu zaczynał się rozpędzać, grać szybko, z pierwszej piłki. w 15 minucie mike farrelly przepięknie płasko dośrodkował i chris wpakował piłkę do bramki. zrobiło się 1-3. w ostatnich sekundach pierwszej połowy mike znowu zdecydował się na strzał. tym razem z ostrego kąta. po rękach bramkarza ku niedowierzaniu wszystkich wpadło do siatki! 2-3. jedzimy dalej. w przerwie mason, nasz kapitan, wyciągnął z plecaka pomarańcze, "na pożywienie" się. może to te pomarańcze zadziałały jako nasz doping? nie wiem, wszystko działo się zbyt szybko. jednak od gola mike'a na wiedziałem że ten mecz jest nasz. nie miałem żadnych wątpliwości. w drugiej połowie broniłem wybornie, nieprawdopodobnie wręcz. wyciągałem się na wszystkie strony. a irańczycy rozzłoszczeni atakowali z furią. jednak to my strzelaliśmy bramki. 3-3, 4-3, 5-3, 6-3 i w końcowych minutach davin postawił kropkę nad i: 7-3. cała drużyna stanęła na wysokości zadania. i szczerze mówiąc to byliśmy jedyną prawdziwą drużyną w lidze. pozostałe to były po prostu zlepki lepszych lub gorszych piłkarzy. zwyczięstwo jak najbardziej zasłużone. poniżej zdjęcia z pucharem. w nagrodę dostaliśmy kupony warte 100$ do uniwersyteckiego pubu i koszulki mistrzowskie. 100$ poszło na piwo, a my balowaliśmy i śpiewaliśmy do trzeciej nad ranem:
"partktown always win it... parktown always win it..."

Sunday, April 06, 2008

wizyta maruszki w kilku zdjęciach





podpisy do zdjęć:
1. totem indiański w parku stanleya (vancouver). pedałuje się brzegiem oceanu dookoła tego wspaniałego rezerwatu przyrody.
2. demonstracja solidarności z tybetem i tybetańczykami, vancouver, 22.03.2008.
3. kanadyjska bandera na promie z tsawwassen do swartz bay.
4. podobnie jak w londynie, autobusy w victorii są dwupoziomowe! numer 70 zabiera nas do centrum.
5. pearson college na tle zatoki. jaka udana wizyta!