Wednesday, January 23, 2008

marcin

w poniedziałek mieliśmy pierwszy, po przerwie, trening w dojo na sfu. pojawiło się sporo nowych twarzy, gdyż zadbaliśmy o nowych rekrutów jak to zwykle na początku nowego semestru. wszyscy się przedstawili: bob, petra, martin, mark, barrack, radha, "dżeszek" (to ja), jill etc. i zaczęliśmy trenować. jako starszy rangą przy katach dostałem trójkę nowych - ryana, jill i martina. przez dobre kilkanaście minut ćwiczyliśmy katę "pinan nidan".

po treningu byłem w drodze do szatni (żeby się przebrać i umyć nogi, bo na hali sportowej jest straszny syf) kiedy zaczepił mnie ten martin. albo to ja go zaczepiłem? już nie pamiętam. wysoki, dobrze zbudowany chłopak z długimi włosami i kozią bródką.

"no to skąd się tu wziąłeś?" pytam po angielsku. "studiowałem we francji, w grenoble" opowiada martin. "przyjechałem tu razem z żoną we wrześniu. na sfu robię badania z inżynierii stosowanej". "aha" potakuję instynktownie. "ale tak naprawdę to jestem z polski" snuje dalej martin. "z miasta krakał. słyszałeś kiedyś?"

no tak. że też nie pomyślałem! już na początku wyglądał mi na słowianina - jakiegoś czecha albo słowaka...

"no to możemy dalej kontynuwać po polsku" wypalam po polsku, nie do końca pewien czy martin nie blefuje, albo po prostu nie chwali się swoimi europejskimi korzeniami (bo to tu w modzie). jego twarz wykrzywiła się: "to ty jesteś polakiem? jak się nazywasz?" "grzesiek" odpowiadam. "no tak! a ja myślałem że ty jesteś jessica. bo wszyscy tak wołali jakoś 'jessy, jessy'. ale jaja" "a ty jak masz na imię?" "ja? marcin. martin zostało z czasów francuskich, gdyż 'marcin' zbytnio przypomina tamtejsze imię kobiece..."

no i wszystko się zazębiło. fajny człowiek. kolejne przedziwne, czyli całkiem normalne, spotkanie kogoś do kogo mogę się w jakiś sposób odnieść.